...właśnie jej doświadczyłem... Samochódł zamarzł na kość. Najpierw walczyłem z drzwiami, aż się bałem, że odejdą z uszczelkami... Potem próbowałem zdrapać lód, pewnie i udało by mi się, lecz chyba wraz z szybą... Wlazłem do auta, i po 10 minutach nagrzewania udało mi się wydłubać w lodowej skorupie coś na kształt bulaja... No ale jechać się dąło, coś tam było widać... Pojechałem do nocnego, zrobiłem zakupy... Nie wróciłem jednak do domu, postanowiłem jechać przed siebie dopóty, dopóki nie stuknie mi na liczniku dziennym 100 kilometrów [było około 92]. Jechałem, jechałem... Droga zmieniła kolor, z czarnego, poprzez szary na biały... Kilometry uciekały a ja rozmyślałem, cieszyłem się życiem, zimą, mym autem... Wybiła stówa, zahamowałem... A tu nic, auto dalej przed siebie... Mimo, że dziś wyjątkowo przestrzegałem przepisów [jechałem ca. 50 na godzinę] to zatrzymałem się dopiero po jakiś ok. 50 metrach... Nieźle, nieźle, szklaneczka jak się patrzy, do pracy to ludzie na łyżwach powinni... Ja nie potrafię, niestety, eh to introwertyczne dzieciństwo... ,( Wracając widziałem tylko na zakrętach ślady tych, co pojechali na wprost... Dzięki Bogu śniegu dużo, więc jak sądzę nikomu się nic nie stało... Wróciłem do domu, podgrzałem sobie potrawkę... Ot, minął dzień... Zwykły dzień... ,)